O tym, dlaczego twarzą popkulturalnego Poznania stał się dawny punkowiec pisze Marcin Kostaszuk.
Ukazanie się płyty "Dodekafonia" uruchomiło lawinę. Złota Płyta w dniu premiery, okładki czasopism, wywiady na kilka kolumn, kilkugodzinne spotkania z wielbicielami w całym kraju - czy trzeba więcej argumentów dla tezy, że Krzysztof Grabaż Grabowski jest ostatnim człowiekiem w tym kraju, który może dziś przeżywać kryzys wieku średniego?
45-letni lider Strachów ma za sobą długą drogę do obecnego punktu. Nie zdążył zaistnieć w "starym" Jarocinie, ze swoją Pidżamą Porno pozostając jedynie lokalną atrakcją Piły i Poznania. Do muzycznej rzeki wrócił w połowie lat 90. i z mozołem zbudował skupioną wokół zespołu społeczność, rekrutująca się głównie z licealistów i studentów, widzących w nim jedynego rockowego poetę z prawdziwego zdarzenia. Uwierała go jednak punk-rockowa estetyka - stąd najpierw równoległe funkcjonowanie Pidżamy Porno z nową, bardziej pojemną stylistycznie formacją Strachy Na Lachy. A później spektakularne pożegnanie z fanami tej pierwszej grupy.
- Gdy ze Strachami nagrywaliśmy płytę "Piła tango", w zespole panowała idylla. Wznosząca fala, apogeum dobrych relacji - nagrywanie płyty było imprezą - wspomina tamten moment Grabaż i zestawia go z pracą nad "Dodekafonią": walka, tarcia, konflikty, pretensje, momenty bezradności. A poza tym zmęczenie Polską i Polakami, frustracja utratą kolejnych złudzeń, świadomość przemijania - te wszystkie uczucia Grabaż przelał na papier, a potem wyśpiewał na "Dodekafonii". Nie przewidywał zapewne, że tym razem trafił idealnie w społeczny nastrój, a postać Don Kichota z okładki jest tego czytelnym symbolem.
Nie lubi występować w swym macierzystym mieście - może dlatego, że zbyt wielu tu znajomych, przyjaciół, fanów zaprzysięgłych, ale wymagających? Mimo to spodziewać się trzeba koncertu, który będzie na długo wart zapamiętania.